piątek, 10 grudnia 2010

FELIETON


WSZYSCY JESTEŚMY MICKIEWICZAMI



Co oznacza dla mnie słowo “Polska”?

Beznamiętnie przeglądam codzienną prasę. Informacje miałkie i nieistotne - "Kwaśniewski: Kask ocalił mi życie"1, "Niespodziewany urlop premiera - bez związku z kampanią"2, „Rewolucja na stokach Tatr”3. Grzęznę gdzieś w połowie czwartego artykułu, tak bardzo zmęczyły mnie owe nowości. Każdy kolejny tytuł wskazuje wyraźnie, że w moim kraju nic się nie dzieje. Czy tak jest rzeczywiście?

Dziesięć miesięcy minęło, odkąd wróciłam z Londynu. Wyjechałam, jak większość moich rówieśników – spragniona wrażeń, nowości, przygody... Chciałam się sprawdzić w innej rzeczywistości – w świecie, który dotychczas znałam jedynie z reportaży w kolorowych magazynach, oraz opowieści tych nielicznych „szczęśliwców”, których stać było na podobne wypady.

Parę lat temu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, otworzył się dla nas świat. Dla nas – młodych, bo dla pana Tuska, Kwaśniewskiego, czy pana Krauze był otwarty od dawna. Po wstąpieniu do Unii już każdy przeciętny zjadacz chleba mógł wykupić bilet tanich linii lotniczych i z dowodem osobistym w kieszeni przekroczyć brytyjską granicę. Wielu z nas, prócz tego dowodu, nie miało nic więcej. Może jeszcze głowę pełną marzeń i kolorowych snów o wielkim świecie.

W kraju dobrobytu czułam się trochę jak parias. Pierwszą wypłatę w całości zostawiłam w Primarku – sieciowym sklepie z tanią odzieżą. Jak zahipnotyzowana krążyłam między półkami, przerażona ogromem produktów. Sukienki, garsonki, buty, kapelusze – od nadmiaru wrażeń wirowało mi w głowie, a zawartość portfela niebezpiecznie szybko zbliżała się do zera absolutnego.
Cóż, nie przywykłam do tego, że w jednym miejscu mogę nabyć praktycznie całą garderobę – bez nerwowego zwiedzania połowy miasta. Poza tym nigdy wcześniej nie było mnie stać na taką rozrzutność za zwyczajną tygodniówkę z pracy za barem. To było szaleństwo...

Podobnie było w pracy... Nauczona doświadczeniem z rodzimego kraju, spodziewałam się ciężkiej pracy za byle jakie pieniądze i menadżera, obrzucającego mnie inwektywami. Pół roku przed wyjazdem z Polski zatrudniłam się w barze, wychodząc z założenia, że odrobina praktyki dobrze mi zrobi. Pracowałam nocami, po 12 godzin, a mój przełożony przypominał dresiarza. Przeraźliwie klął i poklepywał podwładne w niewybrednych żartach, za które można by było podać go do sądu, gdyby tylko praca była legalna.

Tu było inaczej... Już pierwszego dnia przeżyłam miłe zaskoczenie. Mój menadżer był eleganckim mężczyzną , o nienagannych manierach. Od razu poinformował mnie o moich prawach i obowiązkach, oraz oprowadził po pubie. Dostałam broszurę, zawierającą wszystkie detale szkolenia barmańskiego, oraz zapewnienie, że nie muszę się spieszyć z przyswajaniem wiedzy, ponieważ przez pierwsze 2 miesiące obejmuje mnie „okres ochronny” i jeżeli z czymkolwiek będę miała problem, on bardzo chętnie mi wytłumaczy. I tak rzeczywiście było – nikt na mnie nie krzyczał, nie było miejsca na upokorzenie. Wprawdzie praca nie należała do lekkich, ale atmosfera współpracy i wzajemnego szacunku znacznie poprawiała mi samopoczucie.

Naprzeciwko mojego pubu mieściła się siedziba Guardiana, w związku z czym, większość stałych klientów, stanowili pracownicy firmy. Bardzo lubiłam klientów pubu – władali piękną angielszczyzną, a rozmowa z nimi była czystą przyjemnością. Nieraz wspominałam przyjaciółkę, która odbywała praktyki w Gazecie Wyborczej. Po zakończeniu praktyk przyrzekła sobie, że nigdy nie będzie tam pracować, ponieważ odrzucał ją brak kultury i pospolite chamstwo, rządzące w relacjach pomiędzy pracownikami. Tu było inaczej – praca w szacownej gazecie nobilitowała tych ludzi do zachowania się na pewnym poziomie. Nurtowała mnie myśl – czy naprawdę jesteśmy aż takimi barbarzyńcami – My, Polacy? A jeżeli tak, to dlaczego?

W Wielkiej Brytanii najbardziej zaskakiwali mnie ludzie – ich radość, beztroska i naiwność. Dorosłe dzieci, które nigdy nie zaznały niedostatku. Ten kto sądzi,że cierpienie uszlachetnia, jest w wielkim błędzie. Moim zdaniem cierpienie i niedostatek deprawują ludzi, zmuszając ich do rzeczy, których w normalnych warunkach nigdy by nie uczynili. W imię zaspokojenia podstawowych potrzeb jesteśmy w stanie przymknąć oko na łamanie praw człowieka, wszechobecne chamstwo, czy krzywdę bliźniego . Szczytne ideały dewaluują się w zderzeniu z nieprzychylną rzeczywistością.
W tym miejscu wypadami tylko przytoczyć słowa prof. Barbary Skargi, która w wywiadzie dla Gazety Wyborczej mówi:
„Cierpienie nie wzbogaca. Niszczy i upokarza, pod każdym względem – fizycznym i psychicznym. Odziera z godności (…) Jest niesłychanie groźne dla człowieka.”
Słowa te, wypowiedziane w kontekście zesłania, interpretuję znacznie szerzej – jako uniwersalną właściwość, przynależną nam, ludziom.
Patrzyłam więc spragnionym wzrokiem na te wesołe, pulchne twarze, nieskażone cierpieniem i zazdrościłam im każdej minuty tego życia, każdej chwili. Żyć po to, by spełniać swoje marzenia – dla mnie to wciąż abstrakcyjny frazes...

Zaskakiwały mnie słowa, zaskakiwała mnie tolerancja – poznawałam ten świat z szeroko otwartymi ustami.
  • Dlaczego nigdy nie nagrałaś płyty? - zapytał mnie mój znajomy Howard, gdy siedzieliśmy razem w studiu nagraniowym – Masz bardzo ciekawy głos...
  • Wiesz, u nas w Polsce jest trochę inaczej... - zaczęłam nieśmiało – Nie każdy może iść sobie do studia i tak po prostu nagrać płytę. Czasami najzdolniejsi ludzie grają na ulicy...
Spojrzał na mnie z nieukrywanym zdziwieniem. Chyba ciężko mu było przełożyć to, co powiedziałam na swoje realia. Znów mnie dotknęła abstrakcja...

Więcej zrozumienia znalazłam u mojego dobrego kolegi z pracy. Katumba Kaimbe pochodził z Konga, ale bardzo rzadko opowiadał o swoim kraju. Miałam wrażenie, jakby trochę się wstydził. Pracował na kuchni, ponieważ w pubie panowała niepisana zasada, że za barem stoją tylko biali. Cóż, przemiły menadżer okazał się miły tylko dla wybranych. Kaimbe znał płynnie 4 języki europejskie, kończył w Anglii wyższe studia z ekonomii i stanowił wyśmienitego rozmówcę. Wrażliwego, elokwentnego i jakby znacznie bliższego mi, niż przeciętni Anglicy. Nigdy nie spytał o co opuściłam kraj – dla niego było to oczywiste. A gdy opowiadałam mu kiedyś o stanie wojennym, powiedział mi,że czytał trochę o komunizmie w Polsce i że u niego w kraju też strzelano do ludzi na ulicach.

Dlaczego wróciłam?
Rozmawiając z Kaimbe, zrozumiałam,że bliżej mi do przybyszy z krajów Trzeciego Świata, niż do rdzennych Anglików. Po wielu miesiącach zmagań z rzeczywistością i własną tęsknotą zrozumiałam, że oto stoję przed nowym wyborem – zostać pariasem w obcym kraju, czy wrócić do własnych korzeni – biednych i ponurych, ale własnych.

Salony Anglików często zdobią rodzinne zdjęcia – są dumni ze swoich przodków. Ja również zaczęłam myśleć o swoich. Pradziadek był oficerem AK, siedział w obozie jenieckim. Jego żona była matematyczką, pisała wiersze, została dyrektorem szkoły. Moja babcia skończyła fizykę na Politechnice Wrocławskiej. Miała niesamowitą wyobraźnię – do dziś pamiętam jak pięknie i barwnie potrafiła opowiadać. Oni wszyscy leżą tutaj – w tej ziemi. Żyjąc tu, staję się elementem pewnej historii, jej kontynuacją. Tam byłam najwyżej biedną emigrantką, kaleczącą miejscowy język. Kultura, język, który kocham - tego wszystkiego ogromnie brakowało mi w obcym kraju.

Wróciłam... Do dzisiaj biję się z myślami, czy było warto.

Tyle uczono nas o patriotyźmie – o miłości do ojczyzny. Od dziecka karmiono mnie Mickiewiczem. On również, tak jak ja, prowadził życie emigranta. Tak samo tęsknił za krajem, czego dowód dał w swoich wierszach. Lecz czymże jest tęsknota, której nie można skonfrontować z rzeczywistością?
Jak zachowałby się Mickiewicz, gdyby jednak powrócił do kraju? Lecz nie do tego wytęsknionego, wyidealizowanego świata, który stworzyła dlań wyobraźnia, ale do tego realnego, pełnego nietolerancji, chaosu, korupcji. Czy byłby się jeszcze w stanie zachwycać bursztynowymi polami, gdyby musiał walczyć o chleb? A może poszedłby w ślady Witkacego?

Tak naprawdę wszyscy jesteśmy Mickiewiczami. Zachwycamy się własną ojczyzną wtedy, gdy jest już nieosiągalna.
1Dziennik, poniedziałek 11 stycznia 2010 08:18
2Gazeta.pl, poniedziałek 11 stycznia
3Wyborcza.pl, 2010-01-11

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz